Seszele były moim marzeniem od wielu lat. Pierwszy zachwyt nastąpił wówczas, gdy na WhatsApp otrzymałam zdjęcia z wczasów moich klientów. Nie wierzyłam, że tak może być naprawdę. Zazwyczaj piękne zdjęcia wzbudzają podejrzenie manipulacji Photoshopa, a tu na prawdę można takie miejsca na świecie zobaczyć w realu. Od tamtej pory zapragnęłam doświadczyć tego miejsca, więc zaczęłam o tym marzyć. A jak się marzy to raczej marzenia się spełniają i w to wierzę. Mój mąż obiecał mi na 40-te urodziny wyjazd na te piękne Wyspy. Oczywiście nie byłoby nic dziwnego w tym, że raczej nie mrawo mu to szło, bo przecież kierownikiem od wycieczek to w naszym domu jestem ja, bo któżby inny...
Ni widu, ni słychu, budżet na taki wyjazd trzeba by mocno nadszarpnąć. Aby wyjazd na Seszele się udał to plus/minus 10tys. Zł na os. trzeba wydać; jak się chce co nieco pozwiedzać, pływać, spać w godnych warunkach i jeść sobie nie odmawiając. A tu zdarzył się cud: Otrzymaliśmy zaproszenie na Wyjazd Szkoleniowy organizowany przez naszego kontrahenta we współpracy z Variety Cruises i Izbą Turystyki na Seszelach. Oczywiście jak to bywa przy tego typu wyjazdach cena była PROMOCYJNA.
Pod nazwą „Akcja Seszele” rozpoczęłam wraz z mężem i grupą ciekawych ludzi wspaniały wyjazd połączony z rejsem po wyspach Seszelskich.
Przylot na Mahe – największą wyspę Archipelagu Wysp Seszelskich trwał ok 15godz. z przesiadką w Qatarze (Doha), przerwa w połowie drogi pozwoliła rozprostować nogi. Pierwsze zaskoczenie po przylocie wzbudził widok pana ładującego bagaże na dach małego busa. Dwóch osiłków sprawnie podrzucało 20-30kg walizki.
Prosto z samolotu zostaliśmy zaproszeni do zwiedzania hoteli. Do tej pory znałam je raczej z katalogów i szczerze powiem, że zawsze uwielbiam to zderzenie świata rzeczywistego z wiedzą biurowo-katalogową. Pomimo zmęczenia starałam się zapamiętać i zobaczyć jak najwięcej, aby móc pozostawić to doświadczenie na możliwość relacji moim klientom. Hotel Savoy oraz Hotel The Resort. Bardzo różne i ciekawe propozycje, dla zupełnie innych klientów, o innych oczekiwaniach oba na swój sposób interesujące, ale nie będę Was zarzucać wiedzą techniczną
Późnym popołudniem zaokrętowaliśmy się na naszym stateczku Variety Cruises Pegasos, niewielki 40 osobowy bardziej katamaran niż statek, oceniłabym raczej na 3*, odrestaurowany, ale wiek w kilku miejscach widoczny, jednak, czy przyjechaliśmy na Seszele, żeby podziwiać statek?! Raczej w przypadku statku perspektywa dopłynięcia do wielu Wysp Seszelkich, odwiedzenie każdego dnia innej. Każdego dnia nowe doświadczenie sprawia, że raczej nie zwraca się na takie rzeczy uwagi.
Chciałabym podzielić się z Wami tylko magicznymi chwilami, ale przecież życie takie nie jest. Zatem przygoda rozpoczęła się z odrobiną dyskomfortu. Pierwszy wieczór miał być uroczysty, przywitanie z Kapitanem i załogą, elegancka kolacja, niestety nawet na nią nie poszłam… A żałuję, bo prawdopodobnie była doskonała. Po wypłynięciu statku z portu zabujało z lekka statek, a w mojej głowie kołatała się myśl „co ja tu robię, to niemożliwe, przecież na Seszelach nie ma fal”, choroba morska dała się we znaki tak mocno, że usnęłam. Następnego dnia poranek był cudowny, staliśmy na kotwicy tuż przy pierwszej naszej Wyspie Curieuse. Po przypłynięciu pontonem do brzegu przywitał nas deszcz. Na pewno domyślacie się, co za uczucie mnie przeszło, bo przecież przybyłam tam by spełniać marzenia, a tu nie dość że „rzygałam” to jeszcze pada deszcz i w ogóle nie zastałam słońca. Ale obciach!
Uśmiech pojawił się na twarzy, gdy zobaczyliśmy mnóstwo ogromnych żółwi. Curieuse stanowi część National Marine Park, na której zamieszkuje kilka rodzin wraz z wolontariuszami, którzy opiekują się tym naturalnym „światem”. Słynie ona z najliczniejszej populacji Gigantycznych Żółwi morskich, są bardzo przyjazne i uwielbiają pieszczoty. To było niesamowite, gdy w trakcie głaskania żółw wydobywał się ze swojej skorupy i stawał na równe łapy. Okazało się, że to męskie osobniki są takie emocjonalne. Kobiece „żółwie” były bardziej płochliwe i skromne, towarzystwo ludzi trochę je peszyło. Najstarsze z tych osobników miały ok 120-150 lat.
Oprócz żółwi na Curieuse przeszliśmy spacerkiem wśród lasów namorzynowych, gdzie w koło nas wędrowały przeróżne rodzaje krabów, pająków i innych żyjątek stanowiących naturalną symbiozę. Naszą wędrówkę przez las uwieńczyła boska plaża, na której zasmakowaliśmy pierwszej seszelskiej kąpieli. Pomimo lekko zachmurzonego nieba było wyśmienicie.
Następnego dnia odwiedziliśmy małą wyspę Cousin Island – dystans przepłynięcia to zaledwie 1 godz. Wyspa ptaków naznaczona kolorem błękitu, tego dnia wspaniała pogoda, choć fale wzbudzały w nas niepokój. Szaleństwo!!! Tutaj również przywitał nas żółw – samotny na plaży, okazało się później, że była to samica składająca jaja.
Piękna piaszczysta plaża wywołała w nas fazę zachwytu. Spacer po zielonym i wilgotnym lesie okazał się nieco uciążliwy z racji wszechobecnych komarów. Trzeba się przygotować na inwazję, niestety. Udaliśmy się w głąb wyspy, aby zobaczyć dziki świat przyrody. Żółwie olbrzymie oraz ptaszki, jak wszędzie niesamowite, niektóre z nich, a zwłaszcza Koralczyk Czerwonogłowy – endemiczny dla Seszeli odpowiednik naszego gołębia, lubi jeść ziarna z palmy, które wewnątrz żołądka fermentują i sprawiają upojenie alkoholowe. Przewodnicy muszą ratować życie tym ptaszkom, kiedy to pijane wiszą do góry nogami na gałęzi, narażone na upadek, co grozi pożarciem przez kraby. Większą część wyspy stanowi piękna piaszczysta plaża, dzika i bezludna.
Niestety tym razem kąpiel nie była wskazana, niebezpieczna fala ograniczyła nasze zachcianki.
Anse Lazio jedna z charakterystycznych wysepek w archipelagu Seszeli. Słynne zdjęcia z drona charakteryzują Archipelag Wysp Seszelskich.
My odpoczywaliśmy na statku, a część grupy próbowała snoorkować, co nie było łatwe na tych falach.
Następny dzień był bardzo podobny do poprzedniego, bo znowu spotkaliśmy ptaszki na swojej drodze. Wyspa Aride & St. Pierre. Co jest dość interesującą informacją, żaden statek nie może dopłynąć swoją łódką, ponieważ wyspa jest pod specjalną ochroną organizacji ornitologicznych non profit, która zaprasza wolontariuszy z całego świata do odkrywania życia ptaszków i dbania o nie. Wspaniała inicjatywa. Otóż poznaliśmy tam przemiłą studentkę Alusię, której babcia jest Polką, zatem z ogromną radością ćwiczyła język polski pokazując nam przepiękny naturalny świat „wróżek” czyli ptaszków licznie zamieszkujących tę wsypę. Okazuje się, że jeśli ktoś chciałby pożyć parę miesięcy bez cywilizacji, żywiąc się rybkami złowionymi osobiście w Oceanie, jedząc ananasy z własnej plantacji, czy też obcować z naturą a przy tym przysłużyć się badaniom naukowym to jest mile widziany. Alusia opowiedziała nam o pewnej parze Holendrów, którzy razem z nią przebywali na wyspie, wcześniej pracujący w korporacjach jako pracownicy umysłowi, dziś obcujący z naturą, dystansujący się do świata i żyjący w raju…czyż nie ciekawy pomysł na przyszłość?!
Praslin to już jedna z największych Wysp seszelskich. Tu już mogliśmy dobić do portu i zejść na sucho. Dzień rozpoczęliśmy od wizyty w Parku Coco de Mer, jedynym miejscu na świcie, w którym rosną endemiczne palmy zwane Coco de Mer. Muszę Wam powiedzieć, że to co mocno mnie zaskoczyło to niesamowita historia tych palm. Palmy te są jakby odzwierciedleniem nas ludzi.
Są palmy męskie…
I żeńskie …
Legenda znanego biologa mówi, że zanim Pan Bóg stworzył świat wypróbował to na Palmie. Owoc palmy męskiej musi zakwitnąć i jak dojdzie do „wzwodu” wówczas kwiaty opadają a ich nektar musi trafić do owocu żeńskiej palmy, która otwiera swoje wrota tylko w okresie owulacji, który trwa kilka godzin. Wówczas dochodzi do zapłodnienia i palma żeńska zachodzi w „ciążę”, a jej dziećmi są największe kokosy na świecie. Mogą być pojedyncze, podwójne lub trojaczki, mogą być również niepełnosprawne. Ciężar tych kokosów dochodzi do kilkudziesięciu kg.
Palmy rosną nawet do 30 metrów wysokości. Wiem od przewodnika, że próbowano palmę zasadzić w innych krajach, ale niestety palma w pojedynkę uschnie. Jeśli nie ma pary i nie będzie rosła z partnerem lub partnerką to uschnie. Jednak od razu nie wiadomo jaka jest płeć dopiero jak osiągnie dojrzałość.
Niesamowita historia, której słuchałam z zapartym tchem. Nie zgadniecie za jaka cenę można kupić na pamiątkę ten kokos. 300-5000EUR. Nie skusiłam się na zakup, nie miałabym gdzie go prze
chowywać. Za to kupiłam kilka breloczków i magnesów na pamiątkę.
Tego wieczora we wspaniałej atmosferze bawiliśmy się w rytmach kreolskiej muzyki, uświetnionego cudowną kuchnią i występami egzotycznych dziewczyn.
La Digue przyprawiła nas o zawrót głowy. Postanowiliśmy wypożyczyć rowery, hm takie które u nas znalazłyby się w starej piwnicy bezużyteczne, tam stanowiły źródło zarobku wielu tubylców. Fajną wycieczką pojechaliśmy lewą stroną drogi pareset metrów aż do Parku, w którym rosła wanilia i kokosy, a na końcu tej przygody cudowne i najpiękniejsze spośród wszystkich wysp Seszelskich widoki, plaża, skały, widoki, dla których przyjeżdżają fotografowie z całego świata, dla których warto przejechać szmat drogi, aby podziwiać cuda natury, bo bez wątpienia nazwałabym tak to co zobaczyłam. Cudownie i wspaniale tu być!!!
Wyspa powiedziałabym biedna, prosta, bez ekskluzywnych hoteli, ale najbogatsza ze wszystkich w zapierające dech skały przypominające kształty, które możesz sam sobie zinterpretować, turkusową wodę i plażę mięciutką jak puch. Chwilo trwaj. Żeby tylko spędzić tu więcej czasu niż tylko kilka godzin…ech
I trzeba było wracać na statek. Tak czekała nas uroczysta, ostatnia kolacja! Muzyka, kilka miłych słów od Kapitana i załogi, podziękowania i upojna noc.
Następnego dnia po wykwaterowaniu ze statku czekała nas jeszcze całodniowa wycieczka po stolicy Victorii, która pozwoliła nam spojrzeć na życie Kreoli, ludzi zamieszkujących Wyspę na Środku Oceanu Indyjskiego, gdzie ciężko dopatrzeć się na mapie położenia.
Bardzo lubię obserwować ludzi z innych krajów, również z nimi rozmawiać… Jednak tu było ciężko. Są bardzo powściągliwi, powiedziałabym, że mało uprzejmi, raczej mało uśmiechnięci.
Zabrakło nam paru Rupi, aby kupić drobne suveniry, bo odwiedziliśmy ogromny lokalny bazar, który przyciągał zapachem i kolorami, musiałam stać w Banku ok 30 min. W kolejce. To co zobaczyłam uświadomiło mi jak czasy poszły do przodu. A tu świat stał w miejscu. Pieniążki wpłacane są na książeczki, utargi kupców wraz z ogromnymi księgami z pieczątką banku. A komputery takie stare i chyba tylko 2 u kierowników. Pani z kasy wychodziła za każdym razem po pieniądze do swojego przełożonego, który otwierał i zamykał sejf… Jak prawdziwa Polka na początku byłam wzburzona, ze muszę tyle czekać, ale przypomniałam sobie, że jestem w innym świecie i muszę się dostosować. Ja a nie oni do mnie.
Po zakupach był jeszcze cudowny Hotel Constance Ephelia5* De Luxe, hotel zatrudniający 700 osób obsługi, ogromny teren, mnóstwo udogodnień, elegancki, luksusowy, z perfekcyjnym ogrodem, plażą i świetnym stylem. Lunch był niepowtarzalny zakończył się „bananami w cieście”. Już nic nie mogę dodać, bo w pędzie jechaliśmy na lotnisko aby wrócić do domu, do dzieci, do prawdziwego świata, czy gorszego?!
Nie, raczej innego…